Codzienność, Słowa

Powroty

Zawsze lubiłam powroty. Do Polski, do domu, do poczucia bezpieczeństwa. Do tego, co było stałe. Najlepiej znane. Najdroższe. I może pamiętam powroty lepiej niż wszystkie rozstania. Kiedy ostatnie uściski dłoni, kruszące się w ustach słowa. Spojrzenia pełne obaw, chowane na dno walizki. I wypowiadane cicho: nie martw się, będzie dobrze.

Lotniska wyglądały inaczej, kiedy wracałam do domu. Samoloty z lekkością odrywały się od ziemi, czas w powietrzu przyspieszał, smutek zostawał na dole. Stawałam się oczekiwaniem, pęczniałam z tęsknoty. Zamykałam oczy i widziałam twarze mamy i taty.

Tamten powrót z Barcelony. Odebrał mnie tylko tata. A ja wróciłam pełna strachu – i nowych emocji. Z nadszarpniętym po raz kolejny poczuciem własnej wartości. Ale przecież był tamten wieczór. Kiedy gwiazdy i pusta plaża. Kiedy myślałam, że wszystko wolno. Kiedy niewiele myślałam. Jechaliśmy do Częstochowy – zachwycałam się zielenią. Takiej zieleni nie było w Tokio. Nowym Jorku. Mediolanie.

Zdarzały się powroty, kiedy wracało mnie mniej. Kiedy znikało mi ciało. Kiedy z bioder spadały spodnie. Kiedy zasmucona mama, kiedy „czy czujesz się dobrze”. Świadomość, że znowu zawiodłam. Że znowu się nie udało. Uśmiechy, opowieści – i wszystko podszyte strachem. W domu wracałam na właściwe tory. Było ważne to, co ważne.

Pamiętam pierwszy powrót z Tokio, kiedy się zakochałam. Tęsknota to przedziwne uczucie. Podnieca. Wypala. Czasami łaskocze pod sercem jak skrzydła motyli. Czasami przygniata smutkiem – chłodny, milczący głaz. Pamiętam jazdę na lotnisko i muzykę w słuchawkach. Oczywiście, że słuchałam tego, czego wtedy słuchał on. Dźwięki są najwierniejszym nośnikiem tęsknoty. Piosenki, które po pewnym czasie nazywamy „naszymi” potrafią załagodzić – albo rozdrapać – ból.

Każda podróż miała sens, bo widziałam jej koniec – gwarantem mojego spokoju była obietnica powrotu. Pewność, że kiedy samolot złoży skrzydła na płycie lotniska, kiedy wypluje z siebie walizki i zaspanych podróżnych. Kiedy coraz szybszym krokiem, podniecona, w stronę wyjścia. Pewność, że na mnie czekają. Że będę bezpieczna.

Przypominam sobie powroty, szukając tamtego spokoju. Próbując po raz kolejny wrócić. Do siebie. Do domu. Tym razem nie spakowałam walizki, nie potrzebowałam biletów. Nie było Barcelony. Nowego Jorku. Tokio. Tym razem byłam blisko – a dalej niż kiedykolwiek. I po raz pierwszy nie mówiłam: to minie, zaraz wrócę. Podróże „byle do”. Do wiosny. Do weekendu. Do spokojniejszych nocy. Do wiary w „będzie dobrze”.

Łatwiej wraca się z daleka niż z własnego środka. Jaka to długa podróż. Bez drogowskazów, map, wskazówek. Na nic tu igła kompasu, na nic mech po północnej stronie. Żadnych znaków ostrzegawczych. Bywa kręto. Bywa stromo.

I do tej pory tak wracam – zawsze lubiłam powroty. Pozwalając sobie na przerwy i krótkie zboczenia z drogi. Wybaczając sobie potknięcia na wystających kamieniach. Rzadziej spoglądając pod nogi. Częściej podziwiając niebo.

Nie każdy ból da się rozchodzić i nie każdy smutek zapomnieć. A jednak znów mówię cicho: nie martw się. Będzie dobrze.


M.

Previous Post Next Post

You Might Also Like

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments