Browsing Tag

Tokio

Uncategorized

Tokio part 3

Po kilkunastogodzinnej podróży i zgubnym wpływie, jaki wywiera na organizm jet-lag, czyli zespół nagłej zmiany strefy czasowej (między Tokio a Warszawą jest 8 godzin różnicy) marzyłam jedynie o wyprostowaniu zmęczonych nóg na łóżku i odpłynięciu w błogi, relaksujący sen. Jednak agencja miała wobec mnie inne plany. Zaraz po tym, jak manager, który odebrał mnie z parkingu Ana Hotel, wpakował moje walizki do bagażnika, wręczył klucze i kopertę z najważniejszymi informacjami (m.in. adresem agencji i mapką, jak do niej dotrzeć od apartamentu, w którym miałam mieszkać) dowiedziałam się, że spać nie pójdę jeszcze przez najbliższe parę ładnych godzin, gdyż mamy przed sobą 13 castingów do objechania i na żaden nie możemy się spóźnić. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze kilka innych dziewczyn z agencji i tak załadowanym samochodem ruszyliśmy w neonowe wnętrzności Tokio. 
Wsiadając do samochodu na parkingu Ana Hotel miasto witało mnie chłodem poranka. Kiedy wysiadałam z niego około 23 w nocy – zmroziło zimnem. Jeden z najbardziej męczących dni w moim życiu dobiegał końca, ale nie był to absolutnie powód do radości. Okazało się, że w mieszkaniu, do którego przydzielono mnie i K. (również Polkę, na dodatek w moim wieku) nie działa ogrzewanie i nie ma ciepłej wody. Całą pierwszą noc przesiedziałyśmy w kurtkach, szalikach i czapkach, a włosy rano myłyśmy w misce zagotowanej na kuchence wody (z kuchenką zresztą też były spore problemy). Rano wybrałyśmy się na zakupy do pobliskiego marketu. Pragnąc popróbować słynnego japońskiego jedzenia, wyszukiwałyśmy na półkach interesujące kształty, kolory i opakowania, ni w ząb nie rozumiejąc, co wsadzamy do koszyka z zamiarem spałaszowania na śniadanie. Byłyśmy bardzo głodne, więc „kupowałyśmy oczami”, jednak po dotarciu do domu okazało się, że 90% wybranych przez nas produktów nie nadaje się do jedzenia – przynajmniej nie dla dwóch 17-letnich Europejek, przyzwyczajonych do bułki i jajecznicy lub płatków z mlekiem na śniadanie. Wyrzuciłyśmy wszystko, oprócz tak swojsko wyglądających serków KIRI… Dopiero później booker poinstruował nas, w jaki sposób należy włączyć ogrzewanie w mieszkaniu, abyśmy już więcej nie musiały spać w zimowych  kurtkach.
Następnym punktem programu było odnalezienie agencji. Mieszkałyśmy w dzielnicy AzabuJūban czyli jakieś 30 minut spacerkiem od naszego celu na mapce. W Tokio agencje zawsze przekazują dziewczynom specjalne, rozrysowane przez nich mapki, na których zaznaczone są punkty orientacyjne, takie jak Starbucks, sklep 7eleven, poczta, salon karaoke, bar sushi itp.

Uzasadnienie konieczności rysowania mapek jest proste, choć zaskakujące dla
cudzoziemca. Otóż w Tokio, mieście, które jest tak wielkie, że nie
wiadomo, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna, ulice nie mają nazw. Nadaje
się je tylko wielkim arteriom albo głównym pasażom handlowym, a cała
reszta pozostaje bezimienna. Ulice nie mają również numerów i w ogóle
nie są punktem odniesienia. Zamiast tego miasto podzielone jest na
jednostki administracyjne, coraz mniejsze kwadraciki, w których
zagubiony wędrowiec szuka właściwego miejsca aż do momentu, gdy po
prostu musi zapytać o drogę. Im bowiem bliżej celu, tym zadanie
trudniejsze. W związku z tym w Tokio – co prawdopodobnie czyni je
wyjątkowym w skali światowej – to pasażer taksówki zobowiązany jest
wiedzieć, jak dotrzeć do danego miejsca, a nie jej kierowca. (…) W Tokio można bardzo szybko zorientować się w doskonałym systemie
publicznego transportu i trafić na każdą stację, ale droga od stacji do
domu, w którym nigdy się nie było, nie jest już taka prosta. Brak nazw ulic i dodatkowe pułapki z numerami domów sprawiają, że mapy i
mapki są praktyczną koniecznością codziennego życia w Tokio. W każdej
księgarni można znaleźć dział poświęcony mapom Tokio, gdzie leżą do
wyboru propozycje konkurencyjnych wydawnictw, starających się
przyciągnąć klientów barwnymi okładkami i obietnicą przejrzystości.
Wizytówki wszystkich tokijskich firm, restauracji i innych instytucji
oprócz adresu mają narysowany plan, aby potencjalni klienci mogli do
nich trafić. Mapki towarzyszą też reklamom sklepów, klinik, zakładów
kosmetycznych czy obiektów sportowych i drukowane są na przykład na
opakowaniach chusteczek higienicznych, codziennie rozdawanych na ulicach
i przy wejściu do metra.

(Fragment pochodzi z książki Joanny Bator pt. „Japoński wachlarz. Powroty”)

W związku z powyżej opisanymi problemami poruszania się po Tokio, japońskie agencje wożą dziewczyny na castingi – w Europie czy Stanach same biegamy po mieście z książką w ręku i obcasami w torbie. Może się to początkowo wydawać przyjemne, jednak wyobraźcie sobie, że przez 8-9 godzin dziennie siedzicie wciśnięte między inne dziewczyny (w jednym samochodzie agencja potrafi upchnąć nawet siedem modelek naraz), jeżdżąc nie tylko na swoje, ale też ich castingi (jeśli my akurat nie mamy danego castingu, zostajemy w samochodzie i czekamy, aż inne skończą – przez kilkanaście minut, a czasem i dwie godziny), kiedy jedyną rozrywką staje się słuchanie muzyki, czytanie książek albo oglądanie wciąż powtarzających się obrazów za oknem (castingi rozsiane są po całym mieście, jednak organizowanie w tych samych miejscach).






Uncategorized

Tokio part 1

Tak naprawdę cała ta Japonia jest czystym wymysłem. Nie ma ani takiego kraju, ani takich ludzi.                                                                                                                                                        – Oskar Wilde

Pamiętam poranną mgłę na warszawskim lotnisku, wystraszone twarze rodziców, milczenie dziadka, drżące dłonie, ciężką walizkę i ciepło niechcianych łez na policzku. Bardzo zależało mi na tym, by nie płakać, tak bardzo chciałam pokazać najbliższym, że mimo zaledwie 16 lat poradzę sobie w odległej Japonii, nie zagubię się w labiryncie skośnookich miast. Po Nowym Jorku mój kredyt zaufania jeszcze silniej nabrał na wartości, jednak tym razem sama nie byłam pewna, czy zaciągnęłam go słusznie. W dłoni ściskałam wydrukowany wcześniej bilet, który agencja wysłała mi na dwa tygodnie przed odlotem. Tym razem leciałam zupełnie sama. Trzęsłam się w środku jak osika na wietrze, dygotałam z przerażenia i podniecenia tym, co za chwilę miało nastąpić. Ostatecznie nie udało mi się powstrzymać spazmatycznych szlochów, kiedy nadszedł czas pożegnania z rodzicami. Przekraczając bramkę na lotnisku nie mogłam pozbyć się uciążliwego wrażenia, że za chwilę pochłonie mnie obca, nieoswajalna rzeczywistość.

Gdy wstaliśmy, by ustawić się w wyjątkowo porządnej kolejce do samolotu, poczułam kolejny przypływ niesprecyzowanego cielesnego dyskomfortu. Nagle coś zaczęło być ze mną nie tak. Dziwnie. Z pewnością inaczej niż zwykle. Po chwili dopiero zdałam sobie sprawę, że – o cudzie – należę do najwyższych kobiet w poczekalni i góruję wzrostem nad wieloma mężczyznami.

Po przesiadce w Helsinkach znalazłam się ostatecznie w bezpośrednim samolocie do Tokio. Zapadłam w przepaść fotela, marząc o głębokim, odżywczym śnie, jednak ten uparcie nie nadchodził. Przed sobą miałam perspektywę przeszło 10-godzinnego lotu, więc znudzona do granic możliwości, przeskakiwałam obcojęzyczne kanały na monitorku umieszczonym w oparciu poprzedzającego fotela. Parę godzin później doczekałam się mojej ulubionej części podczas długodystansowych lotów, czyli JEDZENIA 😉 Stewardesy rozdały pasażerom menu, z którego mieliśmy następnie wybrać jedną z propozycji (jedno danie w stylu japońskim, drugie w europejskim). Będąc już wcześniej wielką miłośniczką japońskiej kuchni, zdecydowałam się oczywiście na opcję numer jeden.

Przeciętny Polak przez całe życie nie wypowie bowiem tylu zdań na temat bigosu, ile Japończyk może wyprodukować na temat ulubionej potrawy podczas codziennej kolacji. Moja edukacja kulinarna zaczęła się od podanej w samolocie zaru-soba, czyli zimnego makaronu z gryczanej mąki posypanego pokrojonymi w cienkie paseczki, sprasowanymi wodorostami nori. To lekkie danie jest szczególnie popularne latem. Makaron je się, mocząc każdy kęs w sosie sojowym zmieszanym z kilkoma piórkami szczypiorku i odrobiną wasabi, zielonej ostrej przyprawy, która jest japońską odmianą chrzanu. 

Jeśli nigdy nie próbowaliście makaronu gryczanego – gorąco polecam. Pyszny zarówno na zimno, jak i podany tuż po ugotowaniu. Dostępny w większości supermarketów w dziale z żywnością orientalną (w Almie czy Kuchniach Świata znajdziecie go na 100%). Osobiście pozostaję fanką opisanego powyżej dania – czekam aż makaron wystygnie, wkrawam do niego cieniutkie maseczki nori, a następnie maczam w moim ukochanym sojowym sosie, siorbiąc przy tym głośno, jak na studentkę japonistyki przystało 😉

Japończycy siorbią, wciągając kluski tak, jak robią to u nas dzieci, dopóki nie dostosują się do kulturowego wymogu eliminowania cielesnych odgłosów i bezgłośnego jedzenia, jak każe zachodni zwyczaj. Dla Japończyka jednak jeść bezgłośnie to tak, jakby pozbawić się połowy przyjemności. 

Po wylądowaniu na lotnisku w Naricie musiałam szybko doprowadzić się do porządku: szczotkowanie zębów, mycie twarzy i delikatny makijaż w toalecie, a następnie telefon do agencji, by potwierdzić swój bezpieczny przylot i poinformować o przybliżonym czasie, w którym dotrę do Tokio. Oczywiście mój polski telefon przestał działać – musiałam wykupić specjalną kartę i skorzystać z tego na lotnisku. Na całe szczęście z pomocą w ogarnięciu całego zamieszania przyszła mi Viola K., która w Tokio pracowała już wcześniej wielokrotnie. Leciałyśmy tym samym lotem i zapewne musiała dostrzec zagubienie w moich oczach, bo od razu odgadła, że jestem modelką (wysoka, chuda dziewczyna lecąca samotnie do Tokio z wielką walizką i laptopem daje jasno do zrozumienia o charakterze swojej pracy). Aby dotrzeć do Tokio musiałam kupić bilet na specjalny autobus kursujący z lotniska. Po około godzinnej jeździe kierowca zatrzymał się na końcowym przystanku – Ana Hotel w samym sercu miasta. Wtedy wystarczyło już tylko czekać na samochód z agencji i rozpoczęcie kolejnej wielkiej przygody.

Wszystkie cytowane fragmenty pochodzą z książki „Japoński wachlarz. Powroty” Joanny Bator.