MIT NUMER 1:
ZAGRANICĘ WYJEŻDŻAMY CAŁĄ GRUPĄ, A NAD NASZYM BEZPIECZEŃSTWEM CZUWA PEŁNOLETNI OPIEKUN
MIT NUMER 2:
MIESZKAMY W HOTELACH/APARTAMENTACH
MIT NUMER 3:
MAMY ZAPEWNIONE WYŻYWIENIE/CATERING
do Nowego Jorku miałam dużo szczęścia, ponieważ towarzyszyli mi: szef
agencji oraz jedna z modelek (przy pierwszym spotkaniu na lotnisku nie
podejrzewałam, że zostaniemy tak bliskimi przyjaciółkami!). Dzięki nim
miałam ułatwione zadanie przy pilnowaniu ważnych dokumentów, bagażu,
orientacji na lotnisku i nie spóźnieniu się na samolot. Dziewięć godzin lotu robi swoje. Człowiek marzy o tym, by wysiąść, a
przynajmniej zapaść w sen i przedrzemać całą podróż w błogiej
nieświadomości. Nie chodzi o sam stres, który u pewnych osób może
wystąpić wraz z oderwaniem się samolotu od pasa startowego, jednak o
brak możliwości ruchu, niewygodne fotele, cierpnące w nieskończoność
stopy i ciasną toaletę. Wjeżdżając taksówką do Nowego Jorku byłam tak zmęczona i odurzona
zmianą czasową, że ledwo widziałam na oczy. W Polsce środek nocy – tam
piękny, słoneczny dzień. Całe szczęście nasz przylot wypadł w weekend,
więc miałyśmy dwa dni odpoczynku i odespania, zanim udałyśmy się do
agencji NEXT. J. dobrze znała Nowy Jork, gdyż odwiedzała go trzeci raz z rzędu.
Już pierwszego wieczoru zapoznała mnie ze smakiem, niedostępnych
wówczas w Polsce, waniliowych lodów Häagen-Dazs, a w sobotni poranek zabrała na Times Square.
osłupiałam. Kto wymyślił Nowy Jork?! To przecież istny kosmos: wszystko
się świeci, budynki sięgają chmur, ludzie śpiewają na ulicach. Za pięć dolarów kupiłam sobie kartę do telefonu, dzięki której mogę
rozmawiać z domem prawie 3 godziny. Chciałabym mieć w sobie tyle siły i
samozaparcia, by nie kruszyć się od środka, gdy tylko usłyszę w
słuchawce głos mamy. „Mamusiu, tęsknię”, powiedziałam jej wczoraj. Tylko
po co, dlaczego? W niczym nam to nie pomoże. Nie wiem, czemu, ale
podobno chce mnie Japonia i podobno jestem w hiszpańskiej Elite.
Chciałabym już zacząć pracować, naprawdę pracować.
dnia w agencji polaroidy i mierzenie. Dostałam wydrukowaną z Google prowizoryczną czarno-białą
mapkę, na której gwiazdką zaznaczono miejsca testów oraz castingi, usłyszałam „good luck” oraz „go” i wypchnięto mnie w płynący ulicami
potok ludzkich ciał, trąbiących na żółto taksówek i oślepiających
banerów, zmieniających barwę i kształty. Żadnej pomocy, żadnego „dzisiaj
ktoś cię poprowadzi”, od razu na głęboką wodę, a dokładniej w głębokie
tunele metra. Gdyby nie J., która widząc moje przerażenie, odpuściła
swoją listę castingów i na wszystkie chodziła tego dnia razem ze mną,
pewnie utonęłabym w tłumie i zamiast na casting, dojechała na Brooklyn.
No, może nie byłoby aż tak źle, w każdym razie jestem jej za pomoc
dozgonnie wdzięczna!