Browsing Tag

Podróże

Uncategorized

Tokio part 1

Tak naprawdę cała ta Japonia jest czystym wymysłem. Nie ma ani takiego kraju, ani takich ludzi.                                                                                                                                                        – Oskar Wilde

Pamiętam poranną mgłę na warszawskim lotnisku, wystraszone twarze rodziców, milczenie dziadka, drżące dłonie, ciężką walizkę i ciepło niechcianych łez na policzku. Bardzo zależało mi na tym, by nie płakać, tak bardzo chciałam pokazać najbliższym, że mimo zaledwie 16 lat poradzę sobie w odległej Japonii, nie zagubię się w labiryncie skośnookich miast. Po Nowym Jorku mój kredyt zaufania jeszcze silniej nabrał na wartości, jednak tym razem sama nie byłam pewna, czy zaciągnęłam go słusznie. W dłoni ściskałam wydrukowany wcześniej bilet, który agencja wysłała mi na dwa tygodnie przed odlotem. Tym razem leciałam zupełnie sama. Trzęsłam się w środku jak osika na wietrze, dygotałam z przerażenia i podniecenia tym, co za chwilę miało nastąpić. Ostatecznie nie udało mi się powstrzymać spazmatycznych szlochów, kiedy nadszedł czas pożegnania z rodzicami. Przekraczając bramkę na lotnisku nie mogłam pozbyć się uciążliwego wrażenia, że za chwilę pochłonie mnie obca, nieoswajalna rzeczywistość.

Gdy wstaliśmy, by ustawić się w wyjątkowo porządnej kolejce do samolotu, poczułam kolejny przypływ niesprecyzowanego cielesnego dyskomfortu. Nagle coś zaczęło być ze mną nie tak. Dziwnie. Z pewnością inaczej niż zwykle. Po chwili dopiero zdałam sobie sprawę, że – o cudzie – należę do najwyższych kobiet w poczekalni i góruję wzrostem nad wieloma mężczyznami.

Po przesiadce w Helsinkach znalazłam się ostatecznie w bezpośrednim samolocie do Tokio. Zapadłam w przepaść fotela, marząc o głębokim, odżywczym śnie, jednak ten uparcie nie nadchodził. Przed sobą miałam perspektywę przeszło 10-godzinnego lotu, więc znudzona do granic możliwości, przeskakiwałam obcojęzyczne kanały na monitorku umieszczonym w oparciu poprzedzającego fotela. Parę godzin później doczekałam się mojej ulubionej części podczas długodystansowych lotów, czyli JEDZENIA 😉 Stewardesy rozdały pasażerom menu, z którego mieliśmy następnie wybrać jedną z propozycji (jedno danie w stylu japońskim, drugie w europejskim). Będąc już wcześniej wielką miłośniczką japońskiej kuchni, zdecydowałam się oczywiście na opcję numer jeden.

Przeciętny Polak przez całe życie nie wypowie bowiem tylu zdań na temat bigosu, ile Japończyk może wyprodukować na temat ulubionej potrawy podczas codziennej kolacji. Moja edukacja kulinarna zaczęła się od podanej w samolocie zaru-soba, czyli zimnego makaronu z gryczanej mąki posypanego pokrojonymi w cienkie paseczki, sprasowanymi wodorostami nori. To lekkie danie jest szczególnie popularne latem. Makaron je się, mocząc każdy kęs w sosie sojowym zmieszanym z kilkoma piórkami szczypiorku i odrobiną wasabi, zielonej ostrej przyprawy, która jest japońską odmianą chrzanu. 

Jeśli nigdy nie próbowaliście makaronu gryczanego – gorąco polecam. Pyszny zarówno na zimno, jak i podany tuż po ugotowaniu. Dostępny w większości supermarketów w dziale z żywnością orientalną (w Almie czy Kuchniach Świata znajdziecie go na 100%). Osobiście pozostaję fanką opisanego powyżej dania – czekam aż makaron wystygnie, wkrawam do niego cieniutkie maseczki nori, a następnie maczam w moim ukochanym sojowym sosie, siorbiąc przy tym głośno, jak na studentkę japonistyki przystało 😉

Japończycy siorbią, wciągając kluski tak, jak robią to u nas dzieci, dopóki nie dostosują się do kulturowego wymogu eliminowania cielesnych odgłosów i bezgłośnego jedzenia, jak każe zachodni zwyczaj. Dla Japończyka jednak jeść bezgłośnie to tak, jakby pozbawić się połowy przyjemności. 

Po wylądowaniu na lotnisku w Naricie musiałam szybko doprowadzić się do porządku: szczotkowanie zębów, mycie twarzy i delikatny makijaż w toalecie, a następnie telefon do agencji, by potwierdzić swój bezpieczny przylot i poinformować o przybliżonym czasie, w którym dotrę do Tokio. Oczywiście mój polski telefon przestał działać – musiałam wykupić specjalną kartę i skorzystać z tego na lotnisku. Na całe szczęście z pomocą w ogarnięciu całego zamieszania przyszła mi Viola K., która w Tokio pracowała już wcześniej wielokrotnie. Leciałyśmy tym samym lotem i zapewne musiała dostrzec zagubienie w moich oczach, bo od razu odgadła, że jestem modelką (wysoka, chuda dziewczyna lecąca samotnie do Tokio z wielką walizką i laptopem daje jasno do zrozumienia o charakterze swojej pracy). Aby dotrzeć do Tokio musiałam kupić bilet na specjalny autobus kursujący z lotniska. Po około godzinnej jeździe kierowca zatrzymał się na końcowym przystanku – Ana Hotel w samym sercu miasta. Wtedy wystarczyło już tylko czekać na samochód z agencji i rozpoczęcie kolejnej wielkiej przygody.

Wszystkie cytowane fragmenty pochodzą z książki „Japoński wachlarz. Powroty” Joanny Bator.

Uncategorized

Bajkowe zakończenie

Praca dla Jill Stuart, którą opisałam w poprzednim poście okazała się koszmarem, jednak miała prawdziwie bajkowe zakończenie. 
Dziewczyny przyjeżdżające na kontrakty do stolicy mody, jak Mediolan, Nowy Jork czy Paryż nie zawsze dorastają w wielkich miastach, wśród obeznanych z najnowszymi trendami fashionistek, nie zawsze mają skąd czerpać inspiracje, nie zawsze stać je na ubrania ciekawsze i droższe od tych z osiedlowego sklepiku „Mariola”. Czasem po prostu młody wiek staje się przeszkodą w wyrobieniu własnego stylu – ja kończąc gimnazjum wybierałam ubrania wygodne i niewyszukane, które być może sprawdzały się na szkolnym korytarzu, lecz na pewno nie wyróżniały mnie na castingach. W agencji uznano, że powinnam nieco odświeżyć dotychczasową garderobę „dzieciaka” i dodać sobie elegancji oraz lekkiego pazura. 
Pieniędzy za wykonaną pracę nigdy nie zobaczyłam, ale noszę je na sobie do dziś. 

JAC w kampanii Jill Stuart

Kilka dni po naszej nieszczęsnej pracy u Jill Stuart bookerka NEXT’a zabrała mnie i J. na „zakupy”. Okazało się, że agencja postanowiła przeznaczyć zarobione dzięki showroom’owi pieniądze na ubrania, abyśmy mogły odpowiednio prezentować się na castingach. Nie do końca rozumiejąc, co nas czeka, weszłyśmy do ekskluzywnego butiku Jill Stuart w samym sercu Manhattanu, by po chwili znaleźć się w magazynie pod poziomem sklepu, pełnym strojów z poprzednich kolekcji. Bookerka wyjaśniła nam, ile pieniędzy zarobiłyśmy i w związku z tym, do jakiej kwoty możemy wybrać sobie ubrania. A było w czym wybierać!

Szalałyśmy w przymierzalni przez parę ładnych godzin, wybór był naprawdę trudny, bo projekty Jill Stuart to prawdziwe dzieła sztuki, w których każda kobieta może poczuć się wyjątkowa. Wracałyśmy do domu zataczając się pod ciężarem toreb wypełnionych po brzegi ubraniami oraz trzema parami butów, które dla siebie wypatrzyłam. Możecie sobie wyobrazić naszą radość z ponownego oglądania „zakupów”, wypakowywania sukienek, przymierzania bluzek, przechadzania się w szpilkach po mieszkaniu, niczym po wybiegu Chanel 😉

Był to jedyny raz, kiedy w zamian za wykonaną pracę otrzymałam stertę markowych ciuchów. Być może topmodelki dostają prezenty od projektantów, by pojawiać się w prezentowanych na wybiegu kreacjach już w parę dni po pokazie, jednak nie jest to przywilejem „przeciętnej” modelki. Nie dostajemy ubrań, które są nam przypisane na pokazie, nie dostajemy zniżek na zakupy u projektanta. Czasami do agencji zostają przysłane stroje dla konkretnej topmodelki, a jeśli nie przypadną jej do gustu – MY dostajemy te – bądź co bądź efektowne – „resztki”.

Uncategorized

Pierwsza praca

Mojej pierwszej pracy nie wspominam najlepiej, choć z pewnością nigdy nie zapomnę. 

Nowy Jork, 16 lat. Razem z J. zostałyśmy wybrane do prezentowania ubrań z najnowszej kolekcji Jill Stuart, nie chodziło jednak o udział w pokazie, ale o tzw. showroom. Naszym zadaniem było założenie prześwitujących kreacji oraz bardzo wysokich i niewygodnych szpilek, a następnie ustawienie się w wyznaczonym przez projektantkę miejscu, by pośród tysięcy wieszaków prezentować klientom, jak oglądane przez nich stroje wypadają w zestawieniu z żywym ciałem, nie twardą skórą manekina. Problem w tym, że traktowano nas bardziej nieludzko od manekina.
Pierwsze niemiłe zaskoczenie w przebieralni. Okazało się, że strój, który miałam prezentować – dziwny, prześwitujący kombinezon – nie zakrywa mojej bielizny, a raczej ją eksponuje. Jako absolutna świeżynka, nierozdziewiczona pracą w modelingu, założyłam na siebie pierwsze lepsze majtki, które wyciągnęłam z szuflady. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że na KAŻDY casting, a tym bardziej do KAŻDEJ pracy należy ZAWSZE mieć na sobie cieliste lub ewentualnie czarne stringi. Wcisnęłam więc kombinezon i czerwona jak burak wysunęłam się zza kotary przebieralni. Dwie stylistki, które zajmowały się nami tego dnia, parsknęły śmiechem, z nieukrywaną pogardą gapiąc się na moje mocno wzorzyste i kolorowe majtki. W końcu jedna z nich zlitowała się nade mną i przyniosła zapakowane w folię stringi – zapewne mają ich całą szufladę na wypadek zatrudnienia tak wybitnie niedoświadczonej nowicjuszki, jak ja. 
Kazano nam ustawić się w pomieszczeniu pełnym wieszaków z najnowszą kolekcją Jill Stuart. Buty okazały się o rozmiar za małe, okrutnie uciskały w palce i były zdecydowanie zbyt wysokie. Na przeciwko nas wisiał telewizor, katujący nasze oczy i uszy jedną i tą samą projekcją – kilkuminutową relacją z pokazu, powtarzającą się raz za razem przez 8 godzin pracy. Stałyśmy tam niczym żywe manekiny, nie mogąc się poruszać, nie rozmawiając ze sobą, nie pijąc, nie jedząc. Klienci przychodzili, oglądali kolekcję, rzucali nam przelotne spojrzenia i wychodzili. Tak w kółko aż do wieczora. W pewnym momencie J. poczuła się słabo, przykucnęła, łapiąc się za głowę i oddychając ciężko. Jedna ze stylistek pozwoliła jej łaskawie przysiąść na parę minut na kanapie, zaproponowała nawet szklankę wody. W porze lunchu został dostarczony bajeczny catering, jednak nie zostałyśmy poczęstowane nawet najmniejszym krakersem bez dodatków.
Po około ośmiu godzinach nieustannego udawania manekina pozwolono nam ściągnąć z obolałych stóp szpilki i zawlec nasze wygłodniałe i spragnione ciała do domu. Jak możecie się domyślać, jechałam metrem ze spuszczoną głową, z całych sił próbując odszukać w sobie resztki godności i optymizmu do dalszej pracy  oraz motywacji, by kolejnego dnia wstać rano z łóżka i nie opuścić żadnych castingów. Nie tak wyobrażałam sobie pracę młodziutkiej dziewczyny, niedoświadczonej, z dala od domu. Praca modelki okazała się pracą gorszą od tych, które podczas letnich wakacji wykonywali moi znajomi. Ich przynajmniej nikt nie wyśmiewał w obcym języku, publicznie nie rozbierał, nie obnażał słabości i nie katował fizycznie. Nie chcę dawać Wam jednostronnego obrazu na pracę modelki W OGÓLE – wiele zleceń, które wykonywałam później było mniej męczących, bardziej przyjemnych – pragnę Wam jedynie pokazać, jak ogromne było moje zdziwienie, gdy po skończeniu pierwszej pracy w Nowym Jorku, dla ważnej, cenionej kreatorki mody, zamiast frunąć nad ziemią, unoszona poczuciem spełnienia i satysfakcji, sunęłam chodnikiem, czując się mentalnie zgwałcona.