Zawsze lubiłam powroty. Do Polski, do domu, do poczucia bezpieczeństwa. Do tego, co było stałe. Najlepiej znane. Najdroższe. I może pamiętam powroty lepiej niż wszystkie rozstania. Kiedy ostatnie uściski dłoni, kruszące się w ustach słowa. Spojrzenia pełne obaw, chowane na dno walizki. I wypowiadane cicho: nie martw się, będzie dobrze.
Lotniska wyglądały inaczej, kiedy wracałam do domu. Samoloty z lekkością odrywały się od ziemi, czas w powietrzu przyspieszał, smutek zostawał na dole. Stawałam się oczekiwaniem, pęczniałam z tęsknoty. Zamykałam oczy i widziałam twarze mamy i taty.
Tamten powrót z Barcelony. Odebrał mnie tylko tata. A ja wróciłam pełna strachu – i nowych emocji. Z nadszarpniętym po raz kolejny poczuciem własnej wartości. Ale przecież był tamten wieczór. Kiedy gwiazdy i pusta plaża. Kiedy myślałam, że wszystko wolno. Kiedy niewiele myślałam. Jechaliśmy do Częstochowy – zachwycałam się zielenią. Takiej zieleni nie było w Tokio. Nowym Jorku. Mediolanie.